Hakuna matata, jak cudownie to brzmi!

 

Jak opisać prawdziwe safari w kilku słowach? Jak przekazać te wszystkie wspaniałe uczucia, które było dane nam przeżyć? I pokazać Wam choć skrawek krajobrazów, które podziwialiśmy przez cały ten czas? Pozwólcie, że spróbuję.

Przygodę rozpoczęliśmy w Aruszy, mieście położonym ponad 600 km od Dar es Salaam. Około piątej rano zostaliśmy odebrani z hotelu i ruszyliśmy w drogę. Po dwóch godzinach dojechaliśmy na miejsce. I w tym właśnie momencie poczuliśmy się jak na planie “Króla Lwa”. Nie byłam w stanie uwierzyć własnym oczom: wolno biegające zebry i antylopy, guziec bacznie spoglądający zza krzaka, słonie udające się w stronę wodopoju. Wszystko było takie “jak w filmach”.

Safari zaczęliśmy od parku narodowego położonego w północnej części Tanzanii – Tarangire. Jego powierzchnia wynosi około 2600 km², a nazwa pochodzi od rzeki przepływającej przez park. Słynie on przede wszystkim z występujących tam baobabów a także dużej ilości słoni. W Tarangire spędziliśmy cały dzień, zapełniając skutecznie karty pamięci w aparatach. Mieliśmy oczywiście krótką przerwę na obiad, który zjedliśmy w samym środku parku, uważając oczywiście na małpy, polujące na nasze naleśniki. Wieczorem wróciliśmy do obozowiska, gdzie zjedliśmy kolację i obejrzeliśmy występy tamtejszych grup artystycznych.

Kolejnego dnia po pobudce i przepysznym śniadaniu udaliśmy się w stronę Parku Narodowego Serengeti, wpisanego na listę światowego dziedzictwa UNESCO.  Jest to jeden z największych i najbardziej znanych obszarów chronionych na świecie. Bo przecież 14 763 km² robi wrażenie, prawda?

Serengeti słynie przede wszystkim z migrujących sezonowo zwierząt, co sprawia, że warto odwiedzić park kilkakrotnie, żeby w całej okazałości zobaczyć przebieg migracji a także zmieniający się krajobraz. My trafiliśmy na porę suchą, przez co powietrze było gęste i silnie zapylone. W najgorszych momentach czuliśmy, że musimy wręcz przegryzać się przez “mgłę”. Plusem była wspomniana wcześniej migracja zwierząt, ponieważ wszystkie w okresie września wędrują z okolicznych parków narodowych (nawet tych z Kenii) właśnie do Serengeti. Mieliśmy okazję widzieć polowania lwów, walki słoni oraz obserwować zwierzęta przy wodopojach.

Po wieczornym poszukiwaniu hien udaliśmy się do obozowiska w samym środku parku, gdzie musieliśmy rozłożyć namioty i zdążyć na kolację. Swoją drogą tartę, którą tego dnia przygotował nasz wspaniały kucharz wspominam do dziś. Marcin z kolei został fanem placków bananowych i herbaty o chwytliwej nazwie “Kilimanjaro”, którą zgodnie popijaliśmy przy każdej możliwej okazji.

 

Po dwóch dniach spędzonych w Serengeti udaliśmy się do Ngorongoro, gdzie także spędziliśmy noc, która zaskoczyła nas przede wszystkim temperaturą. W życiu nie spodziewałabym się, że zmarznę w środku Afryki! Krater położony jest na wysokości około 2000 m n.p.m., co spowodowało spadek temperatur w nocy oraz wietrzną pogodę w ciągu dnia.

Ngorongoro jest to największa i najgłębsza nieaktywna kaldera (610 m głębokości, a powierzchnia dna wgłębienia wynosi 260 km²), a w jego obrębie żyje około 25000 zwierząt, głównie kopytnych. W dużej mierze zależy to oczywiście od pory roku i migracji z nią związanych. Sama nazwa “ngoro ngoro” w języku Masajów znaczy dzwonek pasterski.

To właśnie w obozie Ngorongoro mieliśmy okazję na bliższe spotkania z dzikimi zwierzętami. Jak do biegających wokoło małych małpek byliśmy już w pewnym sensie przyzwyczajeni, tak do dorosłych pawianów maszerujących tuż obok nas już nie. Zaskoczyły nas również zebry przy naszym namiocie, które w godzinach porannych (około 0400) spowodowały u Marcina stan przedzawałowy. W drodze do toalety, oświetlając sobie drogę i skupiając się na omijaniu namiotów nie do końca spodziewał się dorosłej zebry w zasięgu ręki.

 

Decydując się na safari nie wiedziałam do końca, czego się spodziewać. Z jednej strony chęć zobaczenia wszystkich zwierząt i krajobrazów była ogromna, z drugiej kuchnia polowa i wizja spania w namiocie w środku parku narodowego pełnego drapieżników mnie przerażała. Teraz jednak muszę przyznać z ręką na sercu, że w tamte strony wybiorę się jeszcze nie jeden raz. Noclegi w namiocie, pod czystym i gwieździstym niebem były MAGICZNE. Nawet przeraźliwy “śmiech” hien gdzieś z oddali nas nie ruszał. Łazienki okazały się przerosnąć nasze oczekiwania, a uczucie ciepłej wody na zakurzonym ciele po całym dniu było nie do opisania. Kucharz, który gotował dla naszej grupy miał niesamowity talent, a przede wszystkim przygotowywał tak ogromne porcje jedzenia, że nawet my nie byliśmy w stanie tego przejeść. Udało nam się spróbować wielu afrykańskich potraw i owoców, wszystko było takie “od serca”. Najbardziej jednak byliśmy zadowoleni z naszego przewodnika-kierowcy, człowieka, który miał ogromną wiedzę na temat zwierząt i roślin, był w stanie odpowiedzieć na każde pytanie i starał się pokazać nam najwięcej jak się dało (naszą ulubioną historią jest “nie idziemy spać dopóki nie zobaczymy hien”).

P1000438

Wyjazd na safari tak bardzo wbił nam się w pamięć i zawładnął naszymi sercami, że zgodnie zdecydowaliśmy wybrać się tam, gdy tylko nadarzy się okazja. Chciałabym zobaczyć parki narodowe w zielonej odsłonie i mieć szansę jeszcze raz zachłysnąć się tym zdrowym powietrzem przepełnionym przygodą i poruszającym od stóp do głów krajobrazem. Safari jest dla mnie jednym z najlepszych wspomnień naszego #nonstophoneymoon.

 

One thought on “Hakuna matata, jak cudownie to brzmi!

Leave a Reply

Fill in your details below or click an icon to log in:

WordPress.com Logo

You are commenting using your WordPress.com account. Log Out /  Change )

Facebook photo

You are commenting using your Facebook account. Log Out /  Change )

Connecting to %s